Nasz Patron

Brat Albert Adam Chmielowski - święty malarz, wpatrzony w swój wiecznie niedokończony obraz Chrystusa o wymownym tytule Ecce Homo (Oto Człowiek). Jego życie i dzieło były podobne do tego właśnie obrazu. Jako malarz, a więc człowiek wrażliwy na kształty i barwy, na rysy ludzkiej twarzy, potrafił dostrzec Człowieka ze swojego płótna w najbiedniejszych i bez reszty poświęcił im życie, rezygnując ze sławy artysty, z wernisaży i galerii, z podziwu i szacunku dla ludzkich możliwości i talentu.

Świętość

Świętości nie zdobywa się nagle - kiełkuje ona i rozwija się przez całe życie we wnętrzu człowieka. Na początku przejawia się w miłości rodziców, rodzeństwa, bliźnich, w miłości ojczyzny. U Adama miłość nabrała barwy czerwonej, barwy krwi, którą przelał aż po kalectwo do końca swego życia. Adam był "ucieleśnieniem wszystkich cnót chrześcijańskich i najbardziej płomiennego patriotyzmu" (H. Modrzejewska). Matka-ojczyzna zapewniła mu byt i wykształcenie, pozwoliła mu rozwijać talenty, a on jako syn polskiej ziemi mógł odwdzięczyć się jej miłością, głoszeniem jej chwały poprzez sztukę, a w końcu walką o jej niezawisłość, aby słowo Polska wróciło na mapy świata.Jego duch szukał jednak czegoś innego. Sam tego jeszcze nie potrafił określić. Powstawały wtedy jego najpiękniejsze obrazy: Biwak powstańców w lesie, Ogród miłości, Wizja św. Małgorzaty Alacoque, Ecce Homo. Po wstąpieniu do jezuitów, w ciszy nowicjackiego domu zajął się tym, co nurtowało go od dłuższego czasu, a czego nie zaspokoiła służba wojskowa ani malarstwo. Szukał prawdziwego oblicza Boga, oblicza Chrystusa. Tak pisał do swego kolegi J. Chełmońskiego: "Posyłam ci, drogi Józefie, obraz Matki Boskiej, który mam po matce. (...) Jesteś zbyt rozumnym człowiekiem, aby móc sądzić, iż Boga nie ma, a świat i ludzie powstały z jakiegoś przypadku. Dlatego ci piszę i radzę, jako twój szczery brat i kolega, żebyś tak po chłopsku do spowiedzi poszedł, bo choćbyś miał grzechy czerwone jak krew, wybieleją ci jak śnieg. (...) Ja zacząłem nowicjat. Czuję się szczęśliwy".Szczęście jednak szybko prysło - musiał odejść ze względu na słabe zdrowie. Czas spędzony w nowicjacie nie był wszakże stracony, bo pozwolił mu na głębszą refleksję nad sobą, nad swoją rolą w tym świecie. Powoli odkrył to, czego bezskutecznie dotąd szukał - oblicze Chrystusa w krakowskiej biedocie, w ludziach o twarzach smutnych, ludziach cuchnących, brudnych. W habicie prostego brata franciszkańskiego oddał się służbie biednym. Odszedł Adam Chmielowski, a narodził się brat Albert.

Z radością oddał się na służbę najuboższym. W chwilach zmęczenia powtarzał sobie: „Czy Panu Jezusowi cierpiącemu za mnie mogę czegoś odmówić?” Z czasem przyszedł pierwszy kandydat, Wojciech Leja, góral z krwi i kości. Po pierwszych dniach pobytu u br. Alberta, tak pisał do rodziny: „Donoszę wam też, że szczęśliwie doszedłem do Krakowa, gdzie zostałem przyjęty na braciszka zakonnego u br. Alberta. Jest to prawdziwie święty człowiek. Opiekuje się tu, w Krakowie, największą biedotą”. Wkrótce pojawiła się dziewczyna, Maria Jabłońska, która stała się pierwszą odroślą żeńskiego zakonu sióstr albertynek.

Albert uważał, że pomoc ludziom biednym i opuszczonym jest formą kultu męki Pańskiej. Znalazł w człowieku prawdziwe oblicze Chrystusa cierpiącego. O każdym ze swych podopiecznych mógł powiedzieć z głębokim przekonaniem: Ecce Homo. Każda z twarzy tych ludzi głęboko przemawiała do niego, w każdej widział twarz Pana. Nieraz ocierał je z potu, podawał ludziom głodnym miskę gorącej zupy, okrywał zmarzniętych ciepłym kocem. Ta posługa zaspokoiła potrzeby jego wnętrza. Umierając mógł powiedzieć: „Teraz już mi nic nie potrzeba”.

Z radością oddał się na służbę najuboższym. W chwilach zmęczenia powtarzał sobie: „Czy Panu Jezusowi cierpiącemu za mnie mogę czegoś odmówić?” Z czasem przyszedł pierwszy kandydat, Wojciech Leja, góral z krwi i kości. Po pierwszych dniach pobytu u br. Alberta, tak pisał do rodziny: „Donoszę wam też, że szczęśliwie doszedłem do Krakowa, gdzie zostałem przyjęty na braciszka zakonnego u br. Alberta. Jest to prawdziwie święty człowiek. Opiekuje się tu, w Krakowie, największą biedotą”. Wkrótce pojawiła się dziewczyna, Maria Jabłońska, która stała się pierwszą odroślą żeńskiego zakonu sióstr albertynek.

Albert uważał, że pomoc ludziom biednym i opuszczonym jest formą kultu męki Pańskiej. Znalazł w człowieku prawdziwe oblicze Chrystusa cierpiącego. O każdym ze swych podopiecznych mógł powiedzieć z głębokim przekonaniem: Ecce Homo. Każda z twarzy tych ludzi głęboko przemawiała do niego, w każdej widział twarz Pana. Nieraz ocierał je z potu, podawał ludziom głodnym miskę gorącej zupy, okrywał zmarzniętych ciepłym kocem. Ta posługa zaspokoiła potrzeby jego wnętrza. Umierając mógł powiedzieć: „Teraz już mi nic nie potrzeba”.

Życie brata Alberta można określić mianem palety barw. Błękit rodzicielskiego domu, czerwień powstańczych walk, kuszące złoto wyłaniającej się kariery malarskiej, zieleń nadziei nowicjackiego domu, szarość franciszkańskiego habitu, ogrzewalni, biednych ludzkich oblicz. To wszystko powoli się rozjaśnia i przechodzi w nieskalaną biel świętości.